Myślę, że sama idea latania w kosmos po to, żeby kilka, kilkadziesiąt, a może nawet setki osób zobaczyło Ziemię z kosmosu, ma o tyle dobry wydźwięk, że te osoby zauważą, że Ziemia jest naszym jedynym domem – ROZMOWA z dr. Kamilem Dereszem z Planetarium Centrum Nauki Kopernik w Warszawie.
- Sformułowanie „gwiezdne wojny” pojawiało się już w przeszłości w debacie międzynarodowej, przy okazji rozmowy o stosunkach USA z ZSRR. Teraz też mamy do czynienia z podobnym wyścigiem, rywalizacją?
– Jest oczywiście walka o klientów i to faktycznie dość zażarta, bo reklamy często pojawiają się w internecie, w mediach społecznościowych. Proponowane są nam nawet takie miejsca do lotu w kosmos za darmo, jeżeli komuś się poszczęści, czyli zostanie wylosowany, spełni warunki. Jest duże parcie na to, żeby inwestycja w marzenia tych najbogatszych ludzi się zwróciła. Oni traktują to ambicjonalnie, to znaczy realizują jakieś swoje marzenia, związane z lotem w kosmos, a jednocześnie chcą udowodnić, że na tym można zarabiać. Jest to swego rodzaju wyścig, ale wszyscy widzą, że jest on pewnym biznesem.
- Niektórzy mówią, że to są „fanaberie bogatych ludzi”. Czy to faktycznie tylko tyle, czy to był pierwszy, niezbędny krok, który ktoś, kto ma odpowiednie zasoby, musiał po prostu wykonać?
– To są trochę rozważania filozoficznie. Uważam, że w pewnym sensie to są fanaberie. Rządy kilku krajów są w stanie wysłać ludzi w kosmos. Zaliczamy do nich Stany Zjednoczone, Chiny, Rosję, a niedługo prawdopodobnie też Indie. To przerywa monopol instytucji państwowych na wysyłanie ludzi w kosmos. Jednak skala tych działań prywatnych nadal jest zdecydowanie mniejsza niż skala działań instytucji państwowych. Oni posiadają inne budżety i działają w inny sposób, w mechanizmie zysku. Dla krajów jest to kwestia prestiżu, kwestia obronności, badań, które prowadzą dla dobrobytu państw i sojuszników.
Myślę, że sama idea latania w kosmos po to, żeby kilka, kilkadziesiąt, a może nawet setki osób zobaczyło Ziemię z kosmosu, ma o tyle dobry wydźwięk, że te osoby zauważą, że Ziemia jest naszym jedynym domem, podróżującym w kosmosie. Nie chcę popadać w wielki romantyzm, ale z grubsza chodzi o to, że na Ziemi istnieje życie, jest to miejsce, w którym dobrze się czujemy jako organizmy. Takie loty mogą być używane do tego, żeby edukować kolejne pokolenia. Pytanie jest takie, czy chodzi o to, żeby wszyscy polecieli w kosmos, czy tylko garstka.
Wydaje mi się, że ci miliarderzy w pewnym sensie rozumieją, że z jednej strony jest to trochę ich fanaberia i dlatego też proponują w tych pierwszych lotach miejsca dla osób, których by na to nie było stać. Lot, który ma się odbyć najwcześniej w połowie września – „Inspiration 4” – będzie trwał trzy dni. Weźmie w nim udział czterech uczestników. Są w tej grupie również osoby, które wygrały możliwość lotu na loterii, ale ta loteria wiązała się z tym, że trzeba było wpłacić datki na konkretny szpital – Szpital św. Judy w Stanach Zjednoczonych. To nie jest przykrywanie tematu. Oni wiedzą, że taki lot nie będzie dla każdego.
Loty firmy Virgin Galactic, wzięcie w nich udziału, kosztuje co najmniej 200 tys. dolarów. Natomiast loty trochę dłuższe, bardziej efektowne, oferowane przez Blue Origin kosztują kilkanaście milionów dolarów. Oni wiedzą, że nie będzie wszystkich stać, bo nie każdy ma w kieszeni takie pieniądze.
Może i dobrze, bo nie wszyscy powinni lecieć, a powody są różne. Po pierwsze: to są koszty. Trzeba to wszystko zorganizować: paliwo, rakieta, części zużywalne, praca osób, które są zaangażowane w taki projekt. To wszystko jest oczywiście zoptymalizowane i jest także optymalizowane w instytucjach państwowych. To nie jest tak, że NASA, Chińska Agencja Kosmiczna czy Rosjanie wywalają każdy grosz, oni też liczą pieniądze.
- Czyli można powiedzieć, że loty Jeffa Bezosa i Richarda Bransona razem z załogami to było pokazanie, że można to zrobić, ale trzeba do takiego lotu znaleźć chętnych?
– Tak i kolejka chętnych jest, tylko ona nie liczy milionów osób, ale raczej jest to około tysiąca. Jest określona liczba osób, która może lecieć, chciałaby lecieć... Zarówno Jeff Bezos, jak i Richard Branson, pokazali, że mogą lecieć osoby w różnym wieku. Jeff Bezos poleciał z Wally Funk, która była kandydatem na astronautę bodajże w latach 60., a obecnie ma 82 lata. Szkolenie, przygotowujące do tego lotu, trwało zaledwie kilka godzin, a same wymagania były bardzo małe. Z tego co widziałem podczas lotu, to jej już w trakcie pomagano, instruowano, co ma robić. To przypomina ambitniejszy lot samolotem. Ta kolejka chętnych jest uzależniona raczej od pieniędzy. Szacuję, że ten rynek nie jest po prostu aż tak duży, jak im się wydaje.
Firma SpaceX Elona Muska i firma Blue Origin Jeffa Bezosa mają też taką odnogę działania biznesowego, związaną ze współpracą z NASA. Są programy, które finansują częściowo ich działalność, a oni świadczą usługi dowozu materiałów i ludzi do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Te dwie firmy dostały spory zastrzyk finansowy do rozwoju technologii, które właśnie teraz pozwalają wysłać ludzi komercyjnie w kosmos, już niezależnie od rządów. „Inspiration 4” jest misją, która będzie realizowana w ramach działalności firmy SpaceX.
Natomiast Virgin Galactic jest zupełnie innym przedsięwzięciem. Nie jest to rakieta, tylko hybrydowa konstrukcja, składająca się z samolotu, który ma podwieszoną rakietę, w której jest kapsuła z ludźmi. Ten samolot wznosi się na wysokość kilkunastu kilometrów, wówczas są odpalane silniki rakiety i dzięki temu leci na wysokość ponad 80 kilometrów. Z tego co wiem, to przedsięwzięcie było w całości wykonywane siłami prywatnymi.
- Jeff Bezos i Richard Branson dotarli w ogóle do przestrzeni kosmicznej?
– To jest sprawa dyskusyjna, bo są różne definicje. Amerykanie twierdzą, że kosmos zaczyna się na 80 kilometrach, a organizacje międzynarodowe, że na 100 kilometrach. Stan nieważkości można osiągnąć na różne sposoby, nawet latając dostosowanym do tego samolotem. Można latać w górę i w dół, jak na huśtawce. Faktycznie, kiedy się huśtamy, to przez chwilę uzyskujemy ten stan nieważkości, szczególnie, kiedy spadamy.
Była nawet utarczka w mediach społecznościowych, na Twitterze, między profilami Virgin Galactic i Blue Origin. Z tego co zrozumiałem, zdaniem instytucji rządowej USA, która nadaje status astronauty, to trzeba osiągnąć wysokość 100 kilometrów. To jest umowna granica kosmosu. Co więcej, już w latach 60. astronautami byli piloci samolotów, podobnych do kapsuły Virgin Galactic. Był jeden, który poleciał na wysokość powyżej 100 kilometrów. Dostał rangę astronauty, mimo tego, że w kosmosie był – powiedzmy – symbolicznie. Te loty to są tzw. loty suborbitalne. Tak naprawdę to nie wylatują na orbitę, tylko ocierają się o tę granicę między atmosferą a kosmosem.
Przez kilkadziesiąt sekund znajdują się w stanie nieważkości, trochę sobie w niej „pływają”, a potem wracają na Ziemię. Myślę, że takim dojrzałym, prawdziwym, pięknym oraz inspirującym, nawiązując do nazwy lotu, i w pełni komercyjnym będzie lot „Inspiration 4”. Oni spędzą trzy dni na orbicie wokół Ziemi, na wysokości prawie 600 kilometrów. Będą okrążać Ziemię co 90 minut, podobnie jak stacja kosmiczna. Loty suborbitalne są oczywiście ciekawym ćwiczeniem i ciekawą przygodą, ale krótkotrwałą, nie wymagającą wielu przygotowań.
- Oprócz Jeffa Bezosa i Richarda Bransona jest jeszcze trzeci gracz, powiedziałbym, że najbardziej nieprzewidywalny, czyli Elon Musk. Czego można się po nim spodziewać? Wiadomo, że chce w przyszłości wysyłać ludzi także na Księżyc.
– Nie wiem, czy nieprzewidywalny, ale na pewno ambitny. Kolejne kroki, które stawia SpaceX wynikają z ustaleń biznesowych i rozwoju możliwości tej firmy. Oni teraz bez problemu wysyłają ładunki na Międzynarodową Stację Kosmiczną, to jest 400 kilometrów nad Ziemią. Wysyłają w tamtym kierunku ludzi. Mają rakiety, które pozwalają wynieść ładunki jeszcze dalej, na przykład wokół Księżyca. Są już wykupione bilety, ustawiony kontrakt na lot wokół Księżyca przez japońskiego miliardera Yusaku Maezawa. Chciałby on zobaczyć Księżyc z bliska, przeżyć to w 2023 roku. Nawet jeżeli to się nie zadzieje za dwa lata, to jestem przekonany, że już teraz te możliwości są. Patrząc w przeszłość na rozwój firmy SpaceX i ich możliwości – rakiet, kapsuł załogowych i bezzałogowych, procedur i wyposażenia – widać, że poważnie podchodzą do biznesu pod tytułem eksploracja kosmosu. W związku z tym jestem przekonany, że oni postawią te kolejne kroki, ciekawe, jak daleko dojdą. Dużo zależy od organizacji, jaką właśnie jest SpaceX. W dalekiej perspektywie mówi się o Marsie i faktycznie testuje się rakietę, która jest takim behemotem, który mógłby – teoretycznie – wysłać ładunki na Marsa, a może nawet ludzi.
- Póki co, to są loty w jedną stronę.
– Tak, są to loty bezzałogowe. W kierunku „Czerwonej Planety” czy Księżyca wysyłane są dosyć skomplikowane urządzenia po to, aby prowadzić badania zdalnie. Na Księżyc to jest taka wycieczka. Dopóki nie założymy tam bazy, to zawsze będą wycieczki, bo będzie można wszystko zabrać, ewentualnie coś porzucić na miejscu i wrócić z powrotem. Takie były misje Apollo. Na Marsa to już jest przeprowadzka. Przy obecnych możliwościach leci się tam dziewięć miesięcy. Może w przyszłości ten czas zostanie skrócony. Jak już się tam doleci, to żal by było nie zostać trochę dłużej niż dwa dni. Jak stwierdzą, że jest to możliwe, że chcą na to wydać pieniądze, że udałoby się zostać tam dłużej... Myślę, że loty na Marsa to jest pieśń przyszłości i dopóki nie będziemy mieli stałej kolonii na Księżycu, nie przećwiczymy różnych procedur w praktyce, to nie będziemy gotowi, aby lecieć dalej. Wtedy doświadczenie zbierane przez SpaceX może się przydać. Nie wiem, czy oni polecą jako pierwsi. Raczej stawiałbym na jakąś współpracę międzynarodową z udziałem partnerów komercyjnych.
- Czy w perspektywie kilku, kilkunastu lat będziemy obserwować stabilny rozwój tzw. turystyki kosmicznej?
– Nie wiem, bo podejrzewam, że tych ludzi chętnych trochę jest. Kwestia jest tylko ceny.
- To może inaczej. Czy ten rynek jest na tyle duży, że kiedy w kosmos polecą już najbogatsi, to będzie jeszcze zapotrzebowanie na takie podróże?
– Sądzę, że będzie to wąska grupa osób zainteresowanych, ewentualnie osoby sponsorowane przez firmy, że będzie to używane jako narzędzie marketingowe. Jest jeszcze taka wątpliwość, czy to jest w porządku środowiskowo. Jeden lot w kosmos, suborbitalny, tworzy szacunkowy ślad węglowy wielkości 50, może nawet 300 ton dwutlenku węgla. Jest taka obawa, że te loty zostaną obciążone albo limitami, albo podatkami, związanymi z emisją gazów cieplarnianych. Ze względów marketingowych i wizerunkowych będą musieli wymyślić, jak zmniejszyć tę liczbę albo regulatorzy nałożą jakieś obostrzenia z tym związane. Tych instytucjonalnych lotów w kosmos, związanych z działalnością państw, jest około 100 rocznie. To jest jeszcze mało, ale jeżeli dołożymy do tego jeszcze kolejne 100 komercyjnych, to temat zaczyna być ciekawy właśnie pod względem tych liczb. W najbliższej dekadzie będzie walka między państwami, żeby te emisje dwutlenku węgla zmniejszać, a produkcję różnych materiałów, transportu i tak dalej doprowadzić do miejsca, w którym ta emisja będzie bardzo mała w stosunku do liczb obecnych albo nawet zerowa.
Loty w kosmos mają swoje korzyści, bo wysyłamy satelity, które monitorują, co się dzieje na Ziemi, zmniejszając tym samym koszty związane z monitorowaniem tego na miejscu. W zasadzie cała Europa jest monitorowana przez szereg satelitów Europejskiej Agencji Kosmicznej. Naprawdę wszystko widać z orbity – można obejrzeć każde poletko ziemi, ustalić, co na nim jest i wykorzystać te informacje w dobrej wierze po to, żeby nasze życie na Ziemi było lepsze. To jest taki dylemat moralny, czy jest sens wysyłać każdego chętnego w kosmos, żeby zobaczył naszą planetę z orbity. Nie każdy musi chyba wejść na szczyt Himalajów.
- Czy realny jest scenariusz, że kiedykolwiek będziemy mogli korzystać z dobrodziejstw technologii, żeby częściej latać w kosmos?
– Odpowiem przewrotnie: fajnie by było, ale ja na to nie liczę i nawet tego nie chcę. Uważam, że w obecnym momencie koszty środowiskowe są zbyt duże, żeby to zobaczyć. Można tego doświadczyć na inne sposoby. Pracuję w planetarium, w którym można to zobaczyć. Ludzie, którzy przychodzą do takich miejsc, które pozwalają się zanurzyć w rzeczywistości immersyjnej – otaczającej człowieka ze wszystkich lub prawie wszystkich stron – odnoszą takie wrażenie, jakie by odnieśli w kosmosie. Widzę po oczach ludzi, po ich reakcjach, kiedy wchodzą do planetarium i patrzą na Ziemię z kosmosu, że oni czują się, jakby faktycznie byli w kosmosie. Można taką wrażliwość ludzką kształcić na inne sposoby.